Bolesław Gruchot
(1899-1973)
rzemieślnik
Urodził się prawdopdobnie w Poznańksiem w roku 1899 i był synem Andrzeja Gruchota i Cecylii z Niklów. Do Grajewa przybył w latach 1929-30,], gdyż ztych stron pochodziła jego żona. Mieszkał na Koszarowej i tam miał zakład stolarsko-tokarski. Później kupił plac przy ul. Wojska Polskiego (w miejscu dzisiejszego banku PKO BP).
Grajewskiego stolarza wspomina Apolinary Żabiński. Informację uzupełnia prawnuczka Magdalena Wróbel.
Wspomnienia Apolinarego Żabińskiego
Produkował artykuły użytku domowego: maglownice, wałki do ciasta, stolnice, zabawki, kołowrotki do przędzenia lnu i wełny, krosna z całym wyposażeniem jak czółenka i płochy, robił meble toczone i tysiące innych drobiazgów. Tylko bednarstwem się nie trudził.
Materiał używał najwyższej jakości, suchy, z drzewa liściastego jak klon, grab, olcha, brzoza, buk. Miał doskonały sprzęt, nie mechaniczny, a ręczny. Dwie tokarnie posiadał z napędem pedałowym, dopiero później zastosował do nich napęd elektryczny. Spod jego ręki wychodziły przedmioty piękne i dekoracyjne. Każda rzecz zrobiona przez niego to był niedościgły wzór precyzji i estetyki.
Przed wojną były modne meble toczone: krzesła i stoły na toczonych nogach. U niego te rzeczy ludzie zamawiali. Nogi do stołu wykonywał z grubej, suchej szczapy drewna, z ćwiartki najczęściej, żeby potem nie było pęknięć, bo drewno przez wiele lat się odprężą i pęka. Toczył dokładnie, szlifował i politurował. Wyglądało to pięknie. Wytoczone zwężenia i zgrubienia były tak drobne, tak harmonijnie zestawione ze sobą, że oczu od tego nie można było oderwać. U góry noga była grubsza, u dołu zwężona. Do fortepianów nogi dorabiał, a na końcu montował kółka obrotowe, żeby fortepian można było przetaczać z miejsca na miejsce.
Kołowrotki do przędzenia to takie piękne robił, jakby to nie było do użytku, lecz do patrzenia i podziwiania. A każdy kołowrotek był inny. Elementy toczone miały tak harmonijne wgłębienia i wypukłości, że całość wyglądała jak cacko. Koła napędowe przy kołowrotku robił tak. Najpierw toczył szprychy i piastę. W piaście wiercił otwory i nabijał w nie szprychy. A dzwona, tzn. zewnętrzne części koła to robił w ten sposób. Brał dwie deski, pasował je dokładnie ze sobą i łączył na kołki. Następnie cyrklem wyznaczał wewnętrzny obwód. Potem rozbierał całość, środek wyrzynał piłką i wiercił otwory na szprychy. Następnie nabijał te dwie deski na szprychy i sklejał całość. Klej od razu zmywał ciepłą wodą, żeby nie brudziło. Choć używał klej biały, częstochowski, ale mógł zostawiać plamy, które potem trudno byłoby usunąć z kątów. Na drugi dzień, gdy klej chwycił, całość heblował, wyznaczał cyrklem obwód zewnętrzny i obrzynał piłką. Tak przygotowane koło napędowe zakładał na tokarkę i toczył wgłębienia na sznur napędzający, szpulę i siery, i wykonywał zdobienia boczne. Całość wyglądała pięknie, była mocna i trudno było się dopatrzeć miejsca, gdzie dzwona są łączone.
Tak samo wszystkie inne elementy, nóżki, wsporniki, poprzeczki, cewka, siery – wszystko było zrobione starannie, precyzyjnie i pięknie. Siery, te skrzydła nad cewką z haczykami z drucików, co nawijają nitkę na szpulę, strugał z drewna klonowego, a gdy patrzyło się na gotowe, to dziw brał, że ludzka ręka może zrobić coś tak pięknego.
Najwięcej produkował przedmiotów do użytku kuchennego. Dziś trudno nawet nazwy tych wszystkich przedmiotów wymienić, a co dopiero ich wygląd opisać. Rękojeści łyżek były rzeźbione i malowane. To były farby tzw. anoliny rozrobione w occie. Nie rozchodziły się w słojach drewna, były bardzo trwałe i nieszkodliwe dla zdrowia. Talerze robił toczone z drewna, tłuczki do masła i do ziemniaków, grzybki do cerowania, solniczki, moździerze, szatkownice, ubijaki do kapusty i bagnety do przebijania w beczce, itd.
Pan Gruchot słynął również ze swych zabawek, przedmiotów do ozdabiania wnętrz. Były to motylki machające skrzydełkami, wózki i bryczki z konikami i tancerzami, które dziecko mogło trzymać za dyszelek, pchać przed sobą i patrzeć na ruch figurek. A konie były w kłusie lub galopie, maśliste, siwe, kasztanki, gniade, srokate – różne. Tancerze kolorowi, motyle barwne o tak ładnych wzorach i tak dobranych kolorach, że dziś uważano by to za dzieła artystyczne.
Pan Gruchot robił też różne przedmioty do ozdabiania wnętrz, np. szpaczniczki z deseczek z sęczkami do ozdoby, przykryte daszkiem, ptaszkiem lub dwoma na gałęzi. A były to nie byle jakie ptaki, a do prawdziwych podobne. Jak szczygieł to szczygieł, jak gil to gil i w kształcie i w kolorach do gila podobny. To były piękne ozdoby do zawieszenia w mieszkaniu i pouczające, bo dzieci w ten sposób poznawały gatunki ptaków. Siedziały na gałęziach baśniowo piękne, prawdziwsze od prawdziwych.
Spod jego ręki wszystko wychodziło piękne. Nawet kolby do dubeltówek dorabiał i takie do kurkowych i do angielskich. To była robota wymagajaca niezwykłej doskonałości. Potrafił wyprofilować kolbę i do ręki i do policzka, i ozdobić wspaniale wizerunkiem dzika lub jelenia rytym w drewnie.
Wszystkie jego produkty były zdobione w różne wzory i pięknie malowane. Twierdził, że dobre narzędzie bez dekoracji jest jak młoda i zgrabna panna, która założy na siebie byle co i w klompach chodzi. Roboty miał dużo i lubił ją. Z chęcią stał w warsztacie po kilkanaście godzin dziennie, bo praca dawała mu zadowolenie. A zlej roboty nie robił. Mówił: Dobrze robić to jest obowiązek człowieka, a źle robić to oszustwo.
Popyt na swoje wyroby miał bardzo duży, sprzedawał je na targu. Gdy rozłożył swój towar na ziemi, to od starego do młodego ludzie tłoczyli się, żeby obejrzeć te cudeńka. Dziwowano się, że człowiek może coś tak ślicznego wykonać.
On sam też lubił mieć piękne rzeczy u siebie. Gdy przeniósł się na ul. Wojska Polskiego, to na podwórzu przy domu cembrowinę studni ozdobił, przykrył gontem, niektóre elementy wyrzeźbił, pomalował, a na wierzchu umieścił wiatrowskaz i zmieniał go. Raz był to kogucik, kiedy indziej chorągiewka lub wiatraczek.
Mogę powiedzieć, ze był to człowiek odważny i stanowczy. Przy likwidacji prywatnego rzemiosła w latach pięćdziesiątych nie dał się zlikwidować. Mógł wstąpić do Spółdzielni Rzemieślniczej „Cepelii”, ale nie chciał. Wolał samodzielność. Przetrwał przez te najgorsze lata dla rzemiosła, bo tak postanowił, a popyt na to, co wytwarzał również pomógł.
Pamiętam, w Spółdzielni, gdzie pracowałem 1951 czy 52 robiliśmy kredensy kuchenne i potrzebowaliśmy uchwyty do szufladek i drzwiczek, a kupić wtedy tego nie było gdzie, więc zamówiliśmy u niego. Śliczne uchwyty porobił i dobierał kolor drewna odpowiedni. Część zamówienia wykonał z gruszy, takie ciemne uchwyty były w sam raz do koloru mebli. Rachunek wynosił 726 zł, to była duża suma. My w stolarni zarabialiśmy wtedy po 600-700 zł miesięcznie. Potem okazało się, że Pan Gruchot zapłaty za to nie może otrzymać, bo bank nie mógł realizować prywatnych rachunków. Przeszło pół roku czekał na zapłatę. Musieliśmy złamać prawo i wypłacić mu poza księgowością. A było to tak: Rolnicy przywozili deski do fedrowania podłogi. 70 zł płacili za m2. Więc my 10 m2 desek sfedrowaliśmy, pieniędzy nie wpłaciliśmy do kasy spółdzielni, lecz daliśmy je naszemu dłużnikowi. Gdyby nie to, to do śmierci by ich nie otrzymał. Takie było wtedy prawo. Musieliśmy je złamać ryzykując odpowiedzialność karną.
Pan Gruchot miał swoje zasady moralne, jakie rzadko można dziś spotkać. Pamiętam w 1962 r. były wybory władz w naszym cechu. P. Wacław Tombacher był wtedy starszym cechu i kandydował ponownie. Kandydował również malarz Malinowski. Wygrał Tombacher, choć Malinowski miał większe szanse, bo był partyjny. Po zebraniu był obiad w restauracji, która mieściła się wtedy w budynku po bożnicy. Pan Gruchot oświadczył, że w to miejsce na obiad nie pójdzie. Zapytałem: „Dlaczego?” A on wytłumaczył: „Bo tam za dużo niewinnej krwi się polało. Młodsi już nie pamiętają, jaką krwawą łaźnię urządziły tam grajewskie oprychy Żydom w 1941 r.” Dlatego pan Gruchot tam na obiad nie poszedł. Wrócił do domu zaraz po wyborach.
Inny jeszcze przykład świadczy o jego odwadze. W 1963 czy 64 rzemiosło ufundowało sobie sztandar, a pan Terlecki, przewodniczący PRN, nie pozwolił go wyświęcić. Wtedy trzech rzemieślników: p. Gruchot, p. Piotr Archaiki i Stanisław Nowik, ponieśli wieczorem sztandar do kościoła i ksiądz Skomoroszko wyświęcił go. A potem, pomimo że już nie było SB tylko UB, to ci trzej mieli z tego powodu wiele nieprzyjemności. Pan Gruchot był wzywany kilka razy do SB i zachowywał się odważnie i godnie. Powiedział im: „My się do waszych spraw nie wtrącamy, więc wy też nie wtrącajcie się do naszych. Nie prosiliśmy was o pozwolenie, bo to jest nasza sprawa. My jesteśmy wierzący i tego obowiązku musimy dopełnić.”
Żadną polityką się nie zajmował, jego interesowała tylko praca, bo lubił swoją robotę. Gdy miał 65 lat, poszedł na emeryturę, ale nie chorował i dalej pracował, bo bez pracy nie mógł żyć. Zmarł w 1973 roku.
Źródło:
Apolinary Żabiński, Bolesław Gruchot [w] „Gazeta Grajewska” Nr 32/1990.