Janusz Ciszewski
(1913-1974)
nauczyciel grajewskich szkół
Grajewskiego pedagoga i swojego wychowawcę wspomina Apoloniusz Ciołkiewicz
Nie każdemu było dane mieć tego samego wychowawcę przez siedem lat podstawówki, a mój rocznik jako ostatni kończył siedmioklasową szkołę podstawową. Swoją edukację rozpocząłem w Szkole Podstawowej nr 1 w Grajewie, nie miała ona jeszcze wówczas żadnego patrona. Był wrzesień 1958 r., a ja zacząłem uczęszczać do klasy pierwszej „b”. Moim wychowawcą został pan Janusz Ciszewski. Miał wówczas 45 lat i był wspaniałym człowiekiem, czego ja jeszcze jednak nie potrafiłem dostrzec.
Owszem, znałem tego pana wcześniej, bo niekiedy odwiedzał w domu mojego tatę, również nauczyciela, zamykali się w jednym z pokojów i gawędzili o czymś przy herbacie. Wolałem tam nie zachodzić, bo w pokoju zawsze było pełno tytoniowego dymu. Raz podsłuchałem o czym rozmawiali belfrowie, bo mój ojciec też pracował jako nauczyciel. Mówili o swoich marzeniach, kiedy to wreszcie upadnie znienawidzony komunizm...
Pan Ciszewski w młodszych klasach uczył mnie wszystkich przedmiotów, natomiast w klasach starszych (5 - 7) śpiewu oraz języka rosyjskiego. Prowadził również chór szkolny, do którego zapisałem się chyba w piątej klasie. Pamiętam te lekcje śpiewu (dzisiaj – muzyki), kiedy to „nasz pan” przygrywał na skrzypcach, uczył nas piosenek, taktowania, rozpoznawania nut. Mogę się pochwalić, że słuch muzyczny, wykształcony przez pana Ciszewskiego, pozostał mi do dziś, z głosem jest gorzej, ale ja także pracowałem przez kilkadziesiąt lat jako nauczyciel… Pamiętam lekcję języka polskiego w klasie drugiej, kiedy to pan Ciszewski z wielką troską w głosie poinformował mnie, że z ostatniego dyktanda z języka polskiego dostałem dwójkę. Kto wie, może to ubolewanie zamiast urągania podziałało na mnie tak mobilizująco, że była to pierwsza i ostatnia dwójka za ortografię?
Zapamiętałem też wieczorną lekcję przyrody, kiedy to pan Janusz zebrał naszą klasę na kolejowej rampie (obecnie ulica Popiełuszki), aby nauczyć nas, jak odszukiwać Gwiazdę Polarną. Do dziś bez problemu znajduję ją na końcu dyszla Małego Wozu. Potrafię też znaleźć Wielki Wóz, czyli Wielką Niedźwiedzicę. Umiem też wiele innych rzeczy, których nie wymienię z braku miejsca.
Pan Janusz szanował młodych podopiecznych, nawet gdy nas strofował, robił to pieszczotliwie. Nazywał nas „truteńkami”, gdy w czymś podpadliśmy. Nie musicie wierzyć, ale ja nie przeszkadzałem wychowawcy w lekcjach. Być może także, a może przede wszystkim z tego względu, że i mój ojciec pracował w tej szkole, zanim przeszedł do pracy w LO. No, a poza tym panowie przecież dobrze się znali. Gdy już byłem w szkole średniej, dowiedziałem się, skąd mój wychowawca zna rosyjski. Okazało się, że był 11 lat na zesłaniu. Dziś nie będę ukrywał, że rodzice wychowywali mnie w duchu antykomunistycznym, dlatego pan Ciszewski urósł w moich oczach do rangi bohatera. Odsiadywał wyrok za prowadzenie tajnego nauczania na terenach obecnej Białorusi, we wsi Petrykany. Uczył zarówno podczas okupacji niemieckiej, jak też „przy Sowietach”. Dopiero po latach przypomniałem sobie słowa, które często wychowawca powtarzał: Warto znać język przyjaciół, ale również wrogów…
Kiedy zdałem maturę, z kilkoma kolegami odwiedziłem swego wychowawcę w jego domu. Był już wówczas na emeryturze dostrzegliśmy, jak bardzo go wzruszyła nasza wizyta. A był to rok 1969. Pamiętam też, że zapytałem wówczas byłego wychowawcę, dlaczego, urodzony w Warszawie, przeniósł się na prowincję. Ale odpowiedzi nie uzyskałem. Pan Janusz po prostu sam tego może nie wiedział. Może chodziło o Jego żonę Władysławę? Też uczyła mnie, wprowadzała w tajniki przyrody, ale w naszych uczniowskich sercach budziła więcej respektu niż umiłowania… Także w tym wypadku zainteresowanie przyrodą pozostało we mnie po dziś dzień.
Pan Janusz Ciszewski zmarł 2 listopada 1974 roku, przeżywszy zaledwie 61 lat. Najwidoczniej sowiecka katorga nadwerężyła jego siły i zbyt wiele energii wkładał w nauczanie młodych urwisów. A było widać, że kochał swoją pracę. Był zawsze dobrym pedagogiem, zarówno w grajewskiej „Jedynce”, jak i w dalekich Petrykanach. Odszedł zaraz po przejściu na emeryturę. Jego żona przeżyła go o prawie dwadzieścia lat.
Pan Janusz palił papierosy. Zawsze rozłamywał "sporta" na pół i jedną połówkę wkładał do szklanej lufki. Był niskiego wzrostu, miał bardzo przyjemny głos, lubił moralizować. My, jego uczniowie, okreslaliśmy to jako ględzenie. A przecież mieliśmy okazję usłyszeć wiele mądrych rzeczy.
Nie poszedłem na jego pogrzeb, po prostu nie było mnie wówczas Grajewie. Do dziś żal mi, że się z Nim nie pożegnałem. Pozostaje jednak na pociechę świadomość, że miałem wspaniałego wychowawcę. I myślę, że dzięki Niemu dość sprawnie posługuję się mową ojczystą, a także staram się posługiwać się empatią, bo On to starał się zawsze robić. Kiedyś w uczniowskim pamiętniku wpisał mi Mickiewiczowską maksymę: „Miej serce i patrzaj w serce”. Pan Janusz Ciszewski tą maksymą kierował się na co dzień…