Wincenta Michalina Borawska

1919–2006

księgowa, sprzedawca, pracownik PSS

Z domu Sierzputowska urodziła się w Bełdzie. Szkołę podstawową (siedmioklasową) ukończyła w Grajewie. Należała do III Drużyny Żeńskiej im. Królowej Jadwigi – zastęp Szyszek. W czasie okupacji była na robotach w Niemczech – wieś Gross Gablik (niedaleko od Grajewa – dzisiaj jest to chyba miejscowość Gawlik Wielki). Tuż przed wyzwoleniem przeszła, przejechała trasę z Grajewa do Królewca, potem do Warszawy i wreszcie do Grajewa (już wolnego). Tę gehennę opisała w krótkim wspomnieniu.

Po wojnie była pracownikiem Urzędu Likwidacyjnego w Grajewie (01.10.1946 – 31.12.1948). W latach 1948–1952 zatrudniona w Oddziale Powiatowym Banku Rolnego w Grajewie jako księgowa. Od 30 czerwca 1952 roku do 9 lutego 1955 jest przerwa w pracy. Jest to okres, w którym urodził się mój brat i ja. W 1955 roku (9 lutego) rozpoczęła pracę w Powiatowym Zarządzie Gromadzkich Ośrodków Maszynowych (przy Prezydium Powiatowej Rady Narodowej). W związku z likwidacją PZGOM w 1957 roku otrzymała wypowiedzenie (zatrudniona była do 30.06.1957). Najdłużej pracowała w PSS – od marca 1959 do 1975 – jako kierownik sklepu. W 1968 Powszechną Spółdzielnię Spożywców przekształcono w Wojewódzką Spółdzielnię Spożywców.

W latach sześćdziesiątych była sprzedawcą w piekarniczym przy ul. Białostockiej (obecnie Wojska Polskiego – teraz znowu jest tam sklep z pieczywem). Później w sklepie monopolowym przy placu 1 Maja (dzisiaj Niepodległości).

Zmarła 18 lipca 2006 roku w przeddzień swoich imienin. Pochowana na cmentarzu parafialnym w Grajewie.

***

Na następnej stronie można przeczytać wspomnienia Wincenty Borawskiej z czasów II wojny światowej.

Zachowałem rękopis wspomnień sporządzony prawdopodobnie w roku 1990... Dopiero wtedy matka poczuła chęć i odważyła się przelać to wszystko na papier. Wspomnienia dotyczą szczególnie jej brata Mariana Sierzputowskiego – żołnierza 9psk AK.


Kolorem czerwonym są zaznaczone dopiski do oryginalnego tekstu zrobione przeze mnie na podstawie wyjaśnień Mamy.

Wincenta Borawska pisze:

Jest rok 1944. Front zbliża się coraz szybciej. Rosjanie zajęli Białystok. Rodzice moi z najmłodszym bratem Jankiem usunęli się z Grajewa do wsi Pieńczykowo (gospodarstwo Wacława Niedźwiedzkiego – po 8 września wszystkich rozstrzelali Niemcy), gdyż obawiali się nalotów. Tam też był mój brat (Marian) w Armii Krajowej, która walczyła w okolicach Kapickich Bagien. Ja pracowałam w kasynie niemieckim jako kelnerka, więc pozostałam w Grajewie, a na noc chodziłyśmy do wsi Flesze do koleżanki (Celiny Żmijewskiej), która pracowała ze mną. Front zbliżał się coraz szybciej i co raz to wybuchały walki między partyzantami i wojskami niemieckimi. Brat mój radził rodzicom, aby wrócili do Grajewa. Zebrało się kilku partyzantów w mundurach niemieckich (Janusz Bieńkowski, Tadeusz Walukiewicz... wszyscy Mariana koledzy) i tak przeprowadzili rodziców moich aż pod Koszarówkę. Ósmego września stoczyli wielki bój i musieli się rozejść. Kilku przedostało się do Rosjan, a brat z kilkoma innymi wydostał się z tego kotła i wrócił do Grajewa.

Kryjówka w chlewie

Ulokował się na poddaszu chlewów, które stały rzędem na podwórzu. Wejście było z naszego, a obok z jednej strony i drugiej sąsiadów. Na jednym z nich leżało drzewo rąbane i ułożone aż po dach. Brat zrobił sobie wnękę w tym drzewie, tak że tylko mógł leżeć. Zaczęła się gehenna. Do Grajewa zjechało gestapo. Zaczęły się aresztowania. Do pracy chodziłam rano na dziesiątą i tego dnia, kiedy nas aresztowano, byłam jeszcze w domu z ojcem, bo mama moja poszła do wsi Konopki, tam mieliśmy dobrych znajomych, którym pomagaliśmy w pracach, a za to zawsze coś się przyniosło do życia. Młodszy brat był na podwórku, kiedy przyszło do nas dwóch gestapowców. Pytali się nas, gdzie jest ten „bandyt”, pytali o mamę i czekali na nią, aż przyszła i zabrali nas troje do obozu przejściowego w Grajewie, w którym znajduje się obecnie żłobek (dzisiaj Dom Pomocy Społecznej przy ul. Nowickiego). Brata małego nie wzięli, bo sąsiedzi go ukryli. Mieliśmy wspaniałych sąsiadów. Wiedzieli, że brat (starszy – Marian) ukrywa się i co ich czeka, gdyby znaleźli, bo przecież siedział ukryty w ich drzewie.

Zwożono z terenu całe rodziny, z Grajewa też. Między innymi był z nami ksiądz Wyszyński, druh Marian Zieliński i wielu innych, których potem masowo rozstrzelali pod Boguszami. Ja miałam szczęście w nieszczęściu. Przyszedł sam sędzia gestapo. Ponieważ tylko ja jedna byłam z dziewcząt, a to wszystko starsze kobiety, kazał mi iść ze sobą na gestapo, które mieściło się w budynku komendy milicji. Oczywiście byłam przesłuchana, stale mnie pytano, gdzie brat. Ja byłam pewna, że jemu tam nie grozi niebezpieczeństwo, bo oni nigdy nie przypuszczali, że on może ukrywać się w podwórku, w którym mieszkało 18 rodzin. Więc stale na niego najgorsze wymyślałam historie, że przez niego moi rodzice muszą cierpieć.

Na drugi dzień znowu przyszli po mnie – sam sędzia i zaprowadzili mnie do kuchni, żebym pomagała kucharzowi i tak trwało przez dwa tygodnie. W końcu zawołano mnie i sędzia powiada: „Czy wiesz, że twego brata mamy?” Ja wiedziałam, że to nieprawda, bo mieszkaliśmy obok i jak nas wyprowadzano na podwórko, to sąsiedzi zawsze jakoś dawali znaki. Więc powiedziałam, że to dobrze, to może skończą się cierpienia moich rodziców i prosiłam sędziego, żeby ich przynajmniej zwolnili, bo przecież oni niewinni, że mieli takiego syna. Za kilka dni puścili rodziców do domu, a mnie zabrano do kuchni.

Oprócz pracy w kuchni musiałam sprzątać wszystkie pokoje, a co najgorsze – salę, w której przesłuchiwano. Kał leżał na podłodze, a krwią spryskane ściany. Jak tylko kogoś przyprowadzili na przesłuchanie, to towarzyszył olbrzymi wilczur, który szczekał okropnie.

Gehenna

Zbliżało się Boże Narodzenie, a oni wciąż zwozili i męczyli ludzi. Kucharza coraz częściej zabierali ze sobą w teren, a ja zostawałam sama z jedną Rosjanką w kuchni. Gotowałyśmy same. Oni przyjeżdżali z terenu, przywożąc ze sobą całe rodziny i ich mienie, mięso z krów i kany bimbru. Robiło się zimno, a brat mój siedział wciąż na tym chlewie. Mama naznosiła tam stare kołdry (bo też nic nie mieliśmy sami, bo dom nasz był spalony przez Niemców w 1939 roku) i różne ciuchy i ciepłe ubrania. Marian przeziębił się okropnie i zsypały go wrzody. A i jeść nie było co, bo rodzice sami nie mieli. A co mama skombinowała, to wynosiła jemu w koszyczku – niby szła po drzewo. Ja później coraz częściej wpadałam do domu, bo gestapowcy wyjeżdżali w teren, a pozostawał sam szef, który miał obok w budynku, tym co jest sklep rzemiosła kochankę (dom bezpośrednio sąsiadujący z Policją), u której się stołował i spał (oczywiście była to Niemka), więc ja po cichu, brałam do kieszeni kilka kostek masła (takie po 2 dkg, na dwie kromki chleba) tyle, żeby z kieszeni nie było widać i niosłam dla brata. Wchodziłam do niego na chlew, robiłam mu opatrunki. Prosił, żebym wycisnęła te wrzody na szyi, ale... ja nie mogłam, więc on sam opierał jakoś szyję o mur i cisnął je mając łzy w oczach. Obrośnięty i brudny.

Nadszedł styczeń 1945 r. Mrozy okropne. Brat już nie mógł dłużej tam wytrzymać, więc postanowił się przenieść do piwnicy, którą mieliśmy pod mieszkaniem sąsiadów. Był tam warsztat masarski po moim dziadku. Była tam wędzarka, tam właśnie wyszykował sobie posłanie, a z zewnątrz ojciec ułożył rąbane drzewo zostawiając tylko tyle, co można było podać jedzenie i zastawiano znowu drzewem. W nocy, kiedy było cicho, mógł wydostać się i rozprostować. Cały czas chodziła mama z koszykiem, bo tam mieliśmy ziemniaki i węgiel. Pilnowała, żeby chociaż nie dostał kaszlu, bo to byłoby najgorsze. Ale tam miał już ciepło, no i ja coraz to więcej kradłam, żeby im pomóc. A najważniejsze, że mieli ziemniaki swoje, a jemu zawsze coś przyniosłam w kieszeni.

Ewakuacja

Tak dotrwałam do 20 I 1945 roku. Po południu zebrali się wszyscy – coś tam radzili i kilku starszych, a między nimi szef i sędzia gdzieś odjechali samochodem. Pozostał tylko jeden gestapowiec. Załadowali cały wóz różnych rzeczy z tych, co zrabowali od swoich ofiar. Kazano nam siadać na wóz, to znaczy mnie i Tani (to ta ruska dziewczyna, która pomagała mi w kuchni). I wyruszyliśmy w nocy tylko z jednym gestapowcem. Jak przejeżdżaliśmy koło mojego domu (mieszkaliśmy na placu 1 Maja 7 – teraz plac Niepodległości, tzw. warszawskie podwórko), to poprosiłam, żeby pozwolił pożegnać się z rodzicami. Pozwolił. Wiedział, że ja nie ucieknę. Jak weszłam do domu, mama moja struchlała. Nie zapomnę jej nigdy. Mogłam uciekać, gdybym to ja wiedziała, że za dwa dni wejdą Rosjanie. A tak obawiałam się, że front może wrócić i wtedy by ich na pewno stracili. I tak jechaliśmy na wozach, bo po drodze dołączyli do nas z innych obozów.

A mróz był okropny. Na wozie, na którym jechałam z Tonią, znalazłyśmy puchową kołdrę w pięknym pokrowcu. W środku była komża... Domyśliłam się, że to była kołdra ks. Wyszyńskiego. Owinęłyśmy się tą kołdrą i jeszcze była tam inna pościel i tak nas wieźli. Na noc zatrzymywali się, gdzie duże gospodarstwa i nocowaliśmy w stajniach razem z bydłem. Wioski i miasteczka były puste, bo Niemcy musieli je opuszczać i jechali wszyscy, aż do kanału Pilał. Tam zostawiali wszystko to, co ze sobą wieźli i tylko bagaż ręczny mogli wziąć ze sobą. Tak nas dowieźli do Królewca.

Wolność w Królewcu

Królewiec był zdobywany ulicami. Z góry samoloty, a z boków katiusze. To się nie da opisać, co myśmy przeżyli. Zmuszeni byliśmy roznosić po piwnicach gorącą herbatę, wózkami z piwnic do piwnic amunicję. Ulice bardzo wąskie. Po obu stronach paliły się budynki, a trzeba było szybko, żeby cię nie trafił jakiś pocisk czy odłamek. O ucieczce nie było mowy, bo i nie wiadomo dokąd. Wszędzie dym i huk. Początkowo okropnie bałam się, a potem człowiek już nic nie myślał.

Pewnej nocy zaległa cisza okropna. Przeprawialiśmy się z jednej piwnicy do drugiej. Nagle rakieta oświetliła nas, więc wszyscy stanęliśmy w środku szkieletu olbrzymiego budynku. I w tym momencie uderzył pocisk, zaczęły sypać się gruzy. Jęk i krzyk. Ja poczułam, że zasypuje mnie gruz. Jakiś gestapowiec krzyknął, żebym uniosła ręce do góry. Na plecach miałam plecak, a na nogach męskie bite buty – to mnie uratowało. Pociągnął mnie za ręce do góry. Plecak został w gruzach i buty też. Znalazłam się na powierzchni bosa bez niczego. Znowu nastała cisza. Weszliśmy do następnej piwnicy, to znaczy ja i jeszcze kilka innych dziewcząt. Tak dotrwaliśmy do świtu.

Rano weszli Sowieci. Byli okropni – brudni i obszarpani. Bałam się ich jeszcze bardziej niż Niemców, do których zdążyliśmy się w niedoli przyzwyczaić. Niektórzy gestapowcy zrywali epolety, inni sami strzelali sobie w głowę. Nas zegnano na plac. Kazano Polakom przejść na jedną stronę, a Rosjanom na drugą. Polacy zagrali Mazurka Dąbrowskiego... Wszyscy się popłakaliśmy. Wojsko nas nakarmiło. Pytano kto z jakiego województwa. Ja podałam, że z Warszawy, bo mówili po cichu, że z Białegostoku zabierają do Rosji. I tak nas prowadziło kilku żołdaków rosyjskich aż do Warszawy.

Po drodze gwałcili najpierw niemieckie kobiety, a potem to już nie wybierali, co im popadło – jak bydło. W nocy ukrywałyśmy się u mężczyzn pod kocami. Jak weszli i zobaczyli, że męska sala, to szli dalej szukać.

Powroty

8 maja przyszłam do Grajewa. Rodzina wiedziała, że wracam, bo z naszej paczki jeden gość dostał się do Grajewa samochodem z wojskiem. Przed bramą stał mój brat – pełnili dyżury, żeby mnie godnie przywitać. Stół był zastawiony obficie. Nie wiedziałam, co jeść wpierw, bo całą drogę jedliśmy tylko suchary moczone w wodzie.

Tak w radości zaczęła ściągać cała Rodzina. Siostra Nadzia (Anastazja), która była w Ravensbruck 5 lat, jedna z Niemiec, jedna z Suwałk i dwie z Kocka. Mama nasza nie pocieszyła się nami długo – zmarła 8 czerwca 1945 roku. Dostała wylewu do mózgu przez naszego „przyjaciela – wybawcę” – oficera radzieckiego. Ale to już inne opowiadanie, które być może opiszę.

Podziękowanie

Chciałabym jeszcze tą drogą podziękować naszym sąsiadom z placu 1 Maja – Państwu Marii i Janowi Millerom oraz pani Genowefie Wieczorkowskiej, gdyż mąż jej – Franciszek nie żyje od 9 lat. Oni to wiedzieli, a pan Wieczorkowski widział brata – Mariana na chlewie, ale udał, że nic nie widział. Właśnie oni uratowali życie memu bratu. Brat nie żyje już 7 lat. Zmarł nie należąc do ZBOWiDu – po prostu nie chciał. Byliśmy prześladowani, nie dopuszczano nas do głosowania. Ujawnił się bardzo późno, ale nie chciał żadnej łaski. Chociaż zasłużył na to przez swoją walkę i cierpienie.